Translate

wtorek, 19 listopada 2013

Ostatni gasi światło w ochronie zdrowia

„Ostatni gasi światło w ochronie zdrowia” to tytuł „reportażu z przyszłości”, który napisałem we wrześniu 2013 w czasie trwania protestu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, który odbył się w Warszawie (11.09.2013). Tekst przeznaczony był do publikacji w dużym dzienniku centralnym, jednak nie został wydrukowany. 

Jest to niejako literacka opowieść o ochronie zdrowia i kształceniu medycznym w Polsce widziane oczami Starej Pielęgniarki. 67-letnia Dama może powiedzieć już wszystko… Także to, czego oficjalnie nie powiedzą pielęgniarki-praktycy czy pielęgniarki-nauczyciele akademiccy z obawy przed…


No właśnie, co można stracić, mówiąc o tym, jak jest naprawdę? Na co można narazić siebie, ujawniając nieprawidłowości w ochronie zdrowia i szkolnictwie wyższym?

Zapraszam do lektury,
Wojciech Nyklewicz



***


Ostatni gasi światło w ochronie zdrowia

Reportaż z przyszłości


Wojciech Nyklewicz


- Właśnie nadeszła ta szczęśliwa chwila, gdy z prawdziwą przyjemnością mogę zgasić światło w polskiej ochronie zdrowia – powiedziała 67. letnia Pielęgniarka, podczas uroczystości zamknięcia złotym kluczem ostatniej placówki medycznej w Polsce.

- Trwało to niezmiernie długo, lecz ten żmudny proces udało się zakończyć sukcesem – dodała, nieco bardziej wspierając się na „balkoniku”.

Ten „balkonik” to jest takie urządzenie z jedną parą kółek i drugą parą podpórek, które ułatwia osobom niepełnosprawnym poruszanie się.

- Pielęgniarka z „balkonikiem”? – zastanawiam się przez chwilę.

No tak, nie powinno to już nikogo dziwić, bo ostatnimi czasy był to widok bardzo powszechny, choć dyskretny i na szczęście krótkotrwały i szybko znikający. Z tego powodu wizerunek polskiej polityki zdrowotnej wystawiony był na szwank. Jednocześnie wiele pielęgniarek miało żal do polityków o to, iż piętnuje się je za to, że są stare, zniedołężniałe, mało wydolne, przygłuchawe i ślepe. A przecież były one ostatnim filarem, niejako kręgosłupem, na którym całym ciężarem wspierał się system ochrony zdrowia w naszym kraju. Niestety, mimo wszelkich starań, nie udawało się zasłonić ich widoku specjalnymi parawanami, za którymi miały pracować niepasujące do koncepcji „młodego zespołu” kobiety, wspierające się na „balkonikach”. Lecz nie było innego wyjścia, bo ktoś przecież musiał opiekować się resztką polskich pacjentów. Jednak w miarę upływu czasu problem zmniejszał się sam, aż całkowicie zniknął, czego dowodem jest ta piękna uroczystość.

Już dawno zrobiło się ciemno, ale scena promienieje w światłach reflektorów. Stojący w głębi budynek szpitala mieni się specjalną laserową iluminacją. Na jego ścianach wyświetlane są wideo projekcje, przedstawiające świetność polskiej ochrony zdrowia. Jeszcze w niedawnym blasku słonecznego światła, totalnie opuszczony i zdewastowany budynek raził swoją szpetotą, ale za to teraz wygląda lepiej niż za „życia”. Czego to nie zrobi z „trupem” pośmiertna technologia kosmetyczna? Tak, kreowanie złudzeń to nasza narodowa specjalność. Choć w tym przypadku wizualizacja akurat sprawia oku przyjemność.

Słucham dalej uroczystego przemówienia. Jednym uchem wpadają mi strzępy miłego głosu Starej Pielęgniarki, które mieszają się z moimi myślami o tym, co widzę i słyszę. Z tego powodu mam też mieszane uczucia, zwłaszcza gdy patrzę na twarze zgromadzonych polityków wszystkich opcji. Wyglądają na zadowolonych.

„To niemożliwe, by cieszyć się z upadku ochroni zdrowia w tak dużym kraju.” – pomyślałem sobie. Prawdopodobnie w tej uroczystości ukryty jest jednak jakiś polityczny sukces. A jego symbolem być może jest ten wielki, złoty klucz, który właśnie w tej chwili trzyma oburącz Stara Pielęgniarka, podtrzymywana po obu bokach przez przystojnych, młodych mężczyzn w eleganckich garniturach.

- Ależ nie! Oni nie są asystentami medycznymi, ani żadnymi opiekunami chorych. Przecież w Polsce nie ma pielęgniarskiego personelu pomocniczego, i to od bardzo dawna. Ci panowie to evenciarze z firmy organizującej to wydarzenie. – wyjaśnia mi szeptem, obok stojąca, elegancko ubrana, wysoka blondynka.

W tym momencie robi się małe zamieszanie. Publiczność wyraźnie poruszona, jakby w lekkim popłochu… lecz po chwili odpręża się i znów gnuśnieje, jak dawniej miliony ludzi zsiadłe przed telewizorami. To minuta dla fotoreporterów.

- Ta pielęgniara i ten szpital, to prawdziwy skansen z żywym przykładem historii, odchodzącej w przeszłość. – słyszę urywek rozmowy stojących za mną młodych ludzi.

Tak, jedyna taka chwila, by uwiecznić na fotografii ostatnią pielęgniarkę na tle ostatniej placówki ochrony zdrowia, właśnie zamykanej złotym kluczem. Fotoreporterzy prężą się pomiędzy operatorami kamer telewizyjnych, a sprawozdawcy radiowi biegają z wyciągniętymi jak najdalej przed siebie mikrofonami. To chyba naprawdę ważne wydarzenie. Ten złoty klucz, choć zamyka, to jednak otwiera nowy rozdział w historii polskiej ochrony zdrowia, która, niestety – to trzeba wyraźnie podkreślić – „upadła przez pielęgniarki, które zestarzały się na oczach publiczności i widokiem swym zraziły rzesze młodych osób, które mogłyby podjąć się wykonywania tego szczytnego i społecznie pożytecznego zawodu, ale tego nie zrobiły” – w tym momencie przypominam sobie zasłyszaną gdzieś refleksję. Ochrona zdrowia w kraju upadła, lecz natura nie lubi próżni. Ludzie nadal rodzą się, dorastają, chorują, starzeją się i umierają – czyli nieustająco jest klientela, potrzebująca pomocy w przyjściu i zejściu z tego świata, nie mówiąc już o potrzebie spędzania czasu w poczekalni do lekarza czy oddaniu się w opiekę z powodu choroby czy niepełnosprawności. Po prostu, popyt na usługi pielęgniarskie był, jest i będzie.

Właśnie nastaje najważniejszy moment uroczystości. Przystojni, młodzi mężczyźni w eleganckich garniturach podprowadzają Starą Pielęgniarkę z wielkim, złotym kluczem do symbolicznego zamka. Publiczność wstrzymuje oddech… zapada cisza… Pielęgniarka, wspomagana przez przystojnych pomocników, wprowadza wielki, złoty klucz do złotego zamka i… pokonując nieznaczny opór, przekręca go w prawo. W tym momencie gwałtownie kończy się iluminacja, a w przestrzeni pojawia się laserowy napis „Ostatni Gasi Światło”. W oknach szpitala zapadła ciemność, aż dreszcz przeszedł po plecach. Jednocześnie ponad dachem budynku rozpaliły się migoczące, wielobarwne fajerwerki. Na ten widok publiczność podrywa się w spontanicznej radości, słychać aplauz, gwizdy i okrzyki zachwytu. Już nikt nie patrzy na Starą Pielęgniarkę, którą przystojni mężczyźni ewakuują ze sceny. Ktoś podbiega pod stelaż z mikrofonem i szybko zabiera „balkonik” – ostatnie świadectwo obecności Starej Pielęgniarki. Za chwilę rozpoczną się występy młodych wykonawców – przed publicznością zaprezentują się nowoczesne zespoły muzyczne i taneczne.

Rykiem wielkich kolumn głośnikowych zaczyna się cześć rozrywkowa uroczystości, a ja jestem blisko, dosłownie na skok przez ochronną barierkę od Starej Pielęgniarki, którą już teraz nikt się nie interesuje. Oburącz ujęła uchwyty „balkonika” i z niejakim trudem, wolno podąża przed siebie.

- Czy mogę Pani jakoś pomóc? Chciałbym przy okazji porozmawiać. – zapytałem nieśmiało.

- Tak, proszę, niech pan weźmie ode mnie bagaż, bo mi przeszkadza w poruszaniu się po tych wertepach.

Nie czekając, aż przeskoczę przez płotek, wyciągnęła rękę z eleganckim, skórzanym plecakiem. Dźwięki muzyki i szum widowni cichną z każdym naszym krokiem, gdy my podążamy w stronę namiotu, ulokowanego na tyłach sceny. W środku co prawda panuje gwar – jedni wykonawcy przygotowują się do występu przed publicznością, inni właśnie wrócili rozbawieni ze sceny. Ale jest w tym wielkim namiocie kątek, jakby przybudówka, w której znajduje się mini kawiarnia. Kilka pustych stolików, którymi nikt się nie interesuje, bo większość artystów wbiega tu tylko na chwilę zamówić kawę czy inny napój i znika gdzieś w innych przestrzeniach scenicznego zaplecza. My zaś spokojnie możemy porozmawiać przy stoliku, stojącym najdalej od kawianego szlaku. Stara Pielęgniarka zaparkowała swój wehikuł tuż przy szmacianej ścianie namiotu i poprosiła o zamówienie kawy.

Coraz mniej pielęgniarek coraz więcej zadań, a lekarz tylko przeszkadza

- Wie pan co? To dziwne, ale zwróciłam na pana uwagę podczas mojego przemówienia. Zwyczajnie, wpadł mi pan w oko, hahahaha. – wyraźnie rozbawiona zagaiła rozmowę i, nie czekając na moją odpowiedź, ciągnęła dalej:

- Bo wie pan, są ludzie, którzy potrafią uważnie słuchać i dzięki temu ułatwiają mówienie innym. Widocznie pan do nich należy. No dobrze, dość już tych komplementów. O czym chciałby pan ze mną porozmawiać?

- O tym, jak to było kiedyś w ochronie zdrowia i jak doszło do tego, co dziś kończy się tą uroczystością? – wyjaśniam cel mojego wywiadu.

- Taaak… Jak pan słyszał w moim przemówieniu – nie był to łatwy i szybki proces. Trwało to latami i z każdym rokiem było coraz gorzej. Oczywiście, to „coraz gorzej” było widać z perspektywy pielęgniarek. No, może też nie podobało się to części pacjentów i ich bliskim. Lekarzom było tym lepiej, im gorzej robiło się innym. I nikogo ten pogarszający się stan nie obchodził, bo wystarczyło zadowolenie panów-władców. – w tym momencie spojrzała z wyrazem zmieszanego zniesmaczenia i tęsknoty w pustą przestrzeń po szybko znikającej młodej tancerce.

- Tak, młode dziewczyny przestały garnąć się do zawodu, bo to ciężka robota, choć dająca mnóstwo satysfakcji. – dodała.

- Jak to? Można czuć zadowolenie z ciężkiej, niskopłatnej pracy i w sumie dość niewdzięcznej, bo – przepraszam za określenie – brudnej i brzydko pachnącej? Przecież to praca z nieczystościami. – stwierdziłem stanowczo.

- Można, miły panie, można. I nie tak od razu „z nieczystościami”. Problemy zaczynają się wraz z postępującym brakiem personelu, bo wtedy ponad miarę przybywa obowiązków. Kiedyś było 5-6 pielęgniarek na jednej zmianie, to pacjenci byli dopielęgnowani. Potem przeprowadzono redukcje personelu i zrobiły się dwie pielęgniarki na dyżurze, a czasami jedna. Jeszcze potem była jedna na dwa szpitalne oddziały. Czyli, na tę jedną osobę przypadało coraz więcej podopiecznych. Każdej pielęgniarce w zastraszającym tempie przybywało zadań do wykonania za tych zredukowanych pracowników. A czas był ciągle ten sam, choć pacjentów coraz więcej i więcej… – Stara Pielęgniarka zamyśliła się na chwilę, po czym snuła swą opowieść dalej:

- I to, że można człowiekowi pomóc w cierpieniu – co jest esencją pielęgniarstwa – to właśnie to „coś” daje satysfakcję. Tylko że właśnie na ten szczególny kontakt z chorymi w tak ciężkich warunkach pracy zabrakło już czasu. To rodzi ogromną frustrację, bo wie pan, chciałoby się zrobić wszystko, co potrafię najlepiej, a mam czas jedynie na odfajkowanie – dosłownie – odfajkowanie rzeczy, z których najszybciej mnie rozliczą.

- Z czego musiała się pani rozliczać?

- Pielęgniarka musi wykonać pisemne zlecenia lekarza i jeszcze to udokumentować. To jest praktycznie najważniejsze. Proszę sobie wyobrazić, że samo przygotowanie tabletek i syropów na popołudniową dawkę, to blisko 2 godziny stania przy szafie z lekami. Trzeba być skoncentrowanym, żeby poprawnie trafić właściwą pigułką do właściwego kieliszka. A tymczasem w szpitalu panował totalny bałagan organizacyjny. Na przykład, przychodzi lekarz i mówi, że przypomniało mu się o konieczności zmiany dawki u określonego pacjenta. I tym gadaniem zwyczajnie przeszkadza w bardzo precyzyjnej pracy. A spróbuj mu powiedzieć, że przyjmowanie zleceń odbywało się do godziny 10:00, i że jest już za późno, to cię zwymyśla i jeszcze poleci na skargę, że ci się nie chce pracować. Oczywiście, w szpitalu wierzą tylko lekarzowi, tylko lekarz ma zawsze rację i pracuje on wg własnego, co chwilę innego rytmu. Oni zupełnie nie przestrzegają ustalonego porządku pracy. Lekarz nie widzi, że dezorganizuje ci wykonywanie zadań, że tym zawracaniem głowy doprowadza do zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Nie widzi, że rozprasza cię, stwarzając niebezpieczeństwo pomyleniem leków. A prawo jasno mówi, że to pielęgniarka odpowiada za ewentualne pomyłki dawek i rodzajów leków. Lekarz tej odpowiedzialności nie ponosi.

- No tak, to zachowanie lekarzy zdecydowanie utrudnia rozkładanie leków… Z przerażeniem słucham pani opowieści i myślę o tym, że życie moich bliskich było wielokrotnie zagrożone z powodu takiej nieodpowiedzialności lekarzy. Gdyby mi pani o tym nie powiedziała, winą za ewentualna tragedię obarczyłbym właśnie pielęgniarkę.

- To samo zrobiłby lekarz, bo dla niego to oczywiste, kto ponosi winę. Oni nie poczuwają się do tego rodzaju współodpowiedzialności na rzecz pacjentów. A ja bym chciała, aby w trakcie rozkładania leków pokój zabiegowy był zamknięty na klucz, żeby nikt nie wchodził, żeby nie dzwonił telefon, żeby pacjenci ode mnie nic w tym czasie nie chcieli. Ale tak nie jest, bo w ciągu ostatnich lat pielęgniarka pozostawała sama na dyżurze i musiała wszystko ogarnąć. Proszę sobie wyobrazić, że w czasie przygotowywania leków, do dyżurki przychodzą też chorzy, bo właśnie przypomnieli sobie coś, czego nie powiedzieli lekarzowi podczas obchodu czy wizyty. I oni przychodzą do mnie, rozkładającej te pigułki, ze sprawami, które mają do lekarza. Pan sobie wyobraża!?

- No, nie za bardzo. Przecież w takiej sytuacji poszedłbym załatwić sprawę z lekarzem. Dlaczego pacjenci przychodzą z tymi problemami do pielęgniarki?

- Nie wiem. Może żeby zwrócić na siebie uwagę, bo przez te dwie godziny nie czują się doglądani? Może z braku śmiałości, bo lekarz stwarza zbyt duży dystans? A może nie chcą panu doktorowi przeszkadzać w trakcie śniadania, bo kiedyś zostali wyproszeni z gabinetu? Tych móż jest całe morze. Pacjenci nie wiedzą, że odrywając pielęgniarkę od rozkładania leków, stwarzają dla siebie zagrożenie. A ja w takich chwilach nie mam wyjścia – muszę coś odpowiedzieć i staram się być miła, choć mnie to kosztuje mnóstwo energii. Bo rozmawiając z chorym, jednocześnie powtarzam w myślach nazwisko pacjenta, któremu przygotowuję leki i skupiam się na zaleconej dawce, i jednocześnie trzykrotnie muszę spojrzeć na opakowanie, z którego wyciągam tabletkę.

- Jak to trzykrotnie? – pytam ze zdziwieniem.

- No tak. Bo raz spoglądam, gdy biorę opakowanie z szafki, potem patrzę, co wyjmuję ze środka, a potem patrzę, co odstawiam na półkę. Od początku do końca muszę widzieć etykietę opakowania. Przed oczami musi być ta sama nazwa leku. To taka metoda zapobiegania błędom. – wyjaśnia Stara Pielęgniarka.

- Rzeczywiście jest to bardzo precyzyjne i odpowiedzialne zadanie. Jego efektem powinno być ulżenie choremu w cierpieniu. Na to powinien pracować cały zespół. A z tego, co pani opowiada wynika, że lekarze i pacjenci – poprzez swoją nieuwagę czy brak wyobraźni – stwarzają niebezpieczeństwo pogorszenia zdrowia, a nawet utraty życia. To zadziwiające, że ludzie nie wiedzą o takich zagrożeniach. Przyznam, że to dla mnie nowość.

- Drogi panie, brak wiedzy pacjentów mnie nie dziwi. Oni mają prawo do bycia takimi, jakimi są. To my – profesjonaliści – mamy obowiązek stworzyć bezpieczne środowisko pracy, w którym i personel, i pacjenci będą bezpieczni. Najbardziej oburzam się brakiem wyobraźni i odpowiedzialności lekarzy. Oni poza czubkiem swojego nosa i postacią ordynatora świata nie wiedzą. Reszta ludzi musi im pomagać… albo zniknąć, gdy przeszkadza. Właśnie w takich warunkach pracowały polskie pielęgniarki.

W Polsce nie było wypoczętych pielęgniarek

- Domyślam się, że pielęgniarki miały dość tak ciężkiej pracy za niską płacę i na dodatek z ciągłym poczuciem zagrożenia z powodu możliwości nieumyślnego spowodowania śmierci pacjenta.

- Tak, to wszystko prawda. Płace były tak niskie, że pieniędzy nie wystarczało na skromne życie. Trzeba było podejmować dodatkowe zatrudnienie. Czyli, po 12 godzinach dyżuru w jednym szpitalu leciało się na dyżur nocny w drugim. To dawało łącznie 24 godziny nieprzerwanej pracy, a na odpoczynek, jak zostało daj Boże 12 godzin, to już był komfort. A w czasie wolnym trzeba było zadbać o rodzinę, wyprawić dzieci do szkoły, zrobić zakupy, posprzątać mieszkanie. Dobra – ktoś powie – teraz są zmywarki i pralki automatyczne. Zgadza się! Lecz te maszyny trzeba załadować wsadem i na dodatek nie pomylić talerzy z ciuchami. Pamiętajmy, że po 24 godzinach niespania, człowiek ledwo widzi na oczy, jest totalnie niesprawny i powinien wypocząć. A takich warunków zazwyczaj w domu nie było. Zmęczone pielęgniarki szły na kolejny nocny dyżur, i tak w kółko. W zasadzie, nie było już w Polsce wypoczętych pielęgniarek. To powodowało ogromne zagrożenie bezpieczeństwa chorych. Nikt już dziś nie wykaże, ilu pacjentów zmarło właśnie dlatego, że pielęgniarka albo lekarz ze zmęczenia dokonali pomyłki lub zareagowali z opóźnieniem.

- Przecież to ewidentne, świadome narażanie ludzi na śmierć. To jest karygodne. Jestem tym oburzony! – zacząłem mówić podniesionym głosem.

- Rozumiem pana wzburzenie. – odparła ze spokojem moja rozmówczyni i kontynuowała dalej:

- Proszę pana, ja byłam tym wkurwiona – przepraszam za ciężkie słowo. Wkurwiona, przerażona i bezsilna. Z egzystencjalnej bezsilności wobec tego medycznego molocha nie raz ryczałam w poduszkę. Przecież to nie moja wina, że tak strasznie zorganizowano system ochrony zdrowia, i że tak mało zarabiałam, że musiałam dodatkowo pracować. Ja byłam od opiekowania się chorymi. Inni byli od organizacji pracy i zarządzania kadrami. Wszyscy, od ministrów po szeregowe pielęgniarki, wszyscy znali wyniki badań o zagrożeniach wynikających ze złej organizacji pracy i braku personelu. Z tych analiz wynikało, że „każdy dodatkowy pacjent powyżej 4 na jedną pielęgniarkę w oddziałach chirurgicznych powodował 7% wzrost prawdopodobieństwa zgonu w ciągu 30 dni od przyjęcia do szpitala! O tyleż samo procent wzrastało prawdopodobieństwo niepowodzeń podczas reanimacji”. A na jedną pielęgniarkę przypadało 40, a nawet 60 chorych. To wszystko nie było tajemnicą. Trąbiły o tym liderki organizacji zawodowych, tylko że centralne media milczały w tej sprawie. I ta cisza była na rękę politykom, którzy dzięki temu nie musieli podejmować niepopularnych decyzji.

Patrzę na Starą Pielęgniarkę zdumiony, wściekły, po prostu brak mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć.

- Co? Nie wierzy pan? Proszę zajrzeć do Internetu. Tam jeszcze wiszą stare strony Naczelnej Izby Pielęgniarskiej i Polskiego Towarzystwa Pielęgniarskiego. Na szczęście w sieci nic nie murszeje. I wtedy i teraz wszyscy mają do tych informacji dostęp. Są tam raporty z badań, znajdzie pan apele pisane do rządu. Widać, nie zależało dziennikarzom na czynieniu dobra społecznego. Sprawiali wrażenie, jakby byli po ciemnej stronie władzy.

Ostatnie słowa Starej Pielęgniarki zabrzmiały żalem i pretensją, a w mini kawiarni zrobił się niebywały gwar. Właśnie do bufetu podbiegli młodzi tancerki i tancerze w skąpych, kolorowych strojach. Barmanka z uśmiechem uwijała się jak w ukropie, by jak najszybciej obsłużyć rozbawiony tłumek, tryskających energią ludzi. Oboje zagapiliśmy się, a w międzyczasie ciężki klimat trudnego tematu rozproszył się, sprawiając mi ulgę.

- Nie wiem, jakbym mógł pani pomóc odnośnie tego wszystkiego, o czym rozmawiamy… – zacząłem przerwaną rozmowę. Pomarszczona twarz Kobiety rozpromieniła się delikatnym uśmiechem. Zupełnie, jakby ponure wspomnienia odpłynęły gdzieś daleko, a ciepła słoneczna aura powróciła po burzy.

- Już raz mi pan pomógł, niosąc za mną mój plecak. To chyba nie było trudne zadanie, nie prawdaż? Drugi raz, to wysłuchanie mnie. Ta rozmowa pomaga mi rozstać się z… z pielęgniarstwem. Czuję, że gdy zrzucę z siebie ten ciężar, znów będę mogła być tylko kobietą i aż kobietą…

Uśmiech i strumyk łzy skrzyżowały się na twarzy Starej Pielęgniarki. Zrobiło mi się miękko w dołku. Towarzyszenie ludziom w takich chwilach jest wzruszające. Gdy oni czują się w pełni sobą, ja też jestem bardziej człowiekiem, niż rolą, do której mnie zachęcono.

- Pani słowa są dla mnie bardzo ważne… – wyszeptałem najcieplej, jak tylko było to możliwe. Promienna twarz Kobiety była jeszcze bardziej kobieca. Przede mną siedziała osoba zupełnie inna, niż ta, stojąca na scenie ze złotym kluczem „Maszyna” do zamykania ostatniej placówki ochrony zdrowia w Polsce. Wyraźnie czułem na sobie jej ogromny bagaż zawodowych wspomnień. Lecz wcale nie był on ciężki. To skarbnica wiedzy do opowiedzenia innym ludziom. Zamyśliłem się…

- Miło mi, że mogłam to panu wyjawić. To prawie jak życiowa tajemnica. Uwiera, chce się ją wyrzucić… A gdy już człowiek się spręży, żeby to z siebie wyksztusić, czuje, że jakieś haczyki orzą w środku aż do bólu i trudno się pozbyć tego balastu. Tym razem odbyło się to bezkrwawo, za co panu dziękuję.

- Hmmm, nie ma za co. Chciałbym powrócić do tematu, bo odniosłem wrażenie, jakbyśmy mieli już zakończyć to spotkanie… Czy tak? – zapytałem z nadzieją na kontynuację dialogu.

- Nie, nie! Ależ, nie! Mam jeszcze czas i chcę panu opowiedzieć o tylu rzeczach. Pewno o wszystkim się nie da…

Z zadowoleniem pochyliłem się nieco do przodu, by lepiej słyszeć słowa Starej Pielęgniarki, mieszające się z gwarem rozbawionych artystów.

Handel żywym towarem i „brudna” robota

- Rozmawialiśmy o niskich płacach pielęgniarek, o braku personelu, o dodatkowej pracy… – zagaiłem dalszą część rozmowy.

- Tak, ta dodatkowa praca była potrzebna, żeby wiązać koniec z końcem. Najpierw wydawała się dobrodziejstwem, bo przypływ gotówki rozwiązywał przynajmniej niektóre problemy. Ale szybko okazało się, że powstało z tego przeklęte błędne koło. Jacyś gangsterzy pozakładali agencje pielęgniarskie, które podpisywały umowy z dyrekcjami szpitali na dostarczenie pielęgniarek do pracy. Po prostu, handlowali żywym towarem.

- Jak to? Nie rozumiem. – poczułem podskórne wzburzenie.

- To proste. Szukając oszczędności, dyrekcja zwalnia kilka pielęgniarek, a za część uwolnionych pieniędzy kupuje w agencji usługę dostarczenia opieki, która jest tańsza. W tej agencji zatrudniają się spauperyzowane pielęgniarki na umowę-zlecenie, więc cena ich pracy jest pomniejszona o ubezpieczenia społeczne i różne dodatki. Szpital kupuje sobie zmęczoną pielęgniarkę, czasami tę samą, którą wywalili tytułem oszczędności. Nie dziwi pana, dlaczego to szpital nie mógł zatrudnić pielęgniarki na umowę-zlecenie bez udziału pośrednika?

- Domyślam się, że pośrednik na tym zarabiał…

- Tak. I niejednokrotnie zarabiał na tym dyrektor szpitala, a pieniądze szły pod stołem. Handel żywym towarem w majestacie prawa, proszę pana. Od każdej sprzedanej pielęgniarki był dobry zarobek. A my z tego miałyśmy tylko ochłapy. Coraz więcej pracy i – jak się okazało – nie więcej, lecz jednak mniej pieniędzy. A najtrudniejszy do zaakceptowania był brak wolnego czasu. Co z tego, że mogłam dorobić, gdy nie miałam kiedy wydać tych pieniędzy. Nie było czasu pójść na koncert, do kawiarni… A ja tak bardzo chciałam posiedzieć w ogródku przy kawie i popatrzeć na spacerujących po mieście ludzi. Chciałam po prostu odpocząć od tej jatki. Atmosfera w pracy z roku na rok była coraz gorsza. Coraz więcej było mobbingu. Z biegiem lat bolało mnie to, ze wieczorem ludzie z dziećmi szli na Wigilię do rodziców albo teściów, a ja snułam się resztką sił na 10 z kolei nocny dyżur. A w szpitalu czekały mnie dziesiątki pełnych pampersów, kolejne godziny sztuki trafiania pigułką w kieliszek i rozdwajanie się pomiędzy kroplówką a sprzątaniem nieczystości z łóżka.

- Tę brudną robotę wykonywały pielęgniarki? Osoby z wyższym wykształceniem? Przecież do tego nie potrzeba mieć studiów. – zapytałem zdziwiony.

- Niestety, tak. W Polsce nie było personelu pomocniczego, który mógłby wykonywać te czynności. W zasadzie, tylko w pojedynczych ośrodkach trafiali się opiekunowie chorych, ale były to wyjątki. Dlatego pielęgniarki musiały zadbać o stan higieniczny pacjentów i ich otoczenia. Przez to wielokrotnie dochodziło do kolizji zasad aseptyki i antyseptyki. Mówiąc najprościej, pielęgniarka powinna wykonywać czynności „czyste”, a personel pomocniczy czynności „brudne”, czyli takie, które potencjalnie zagrożone są przeniesieniem drobnoustrojów. Do takich zadań należy np. zmiana pampersów. Gdy to wszystko robi jedna pielęgniarka, to jest ona zagrożeniem dla chorego.

- Co dokładnie ma pani na myśli?

- Ano to, że pielęgniarka przed chwilą zmieniała pełnego po brzegi pampersa u jednego chorego, którego musiała umyć, być może musiała zmienić brudną bieliznę, a po chwili poszła do innego pacjenta zrobić mu zastrzyk. Z „brudnej” roboty poszła do „czystej”. Oczywiście, że umyła ręce, że zmieniła rękawiczki, ale nie wzięła natrysku, nie zmieniła fartucha, bo na te ważne czynności nie było przecież czasu. Niestety, w trakcie zmiany zużytego pampersa i zabrudzonej bielizny uwalnia się aerozol drobnoustrojów, które osiadają na fartuchu, we włosach, na twarzy. Ten aerozol potem sypie się z fartucha, gdy ta sama pielęgniarka nabiera jałowy lek do sterylnej strzykawki, a potem robi pacjentowi zastrzyk. To zupełnie tak, jakby temu choremu zrobiła zastrzyk w szpitalnej ubikacji. Nikt się tym nie przejmował, bo bakterii nie widać. Ale zauważalne były skutki ich działania, zarówno medyczne, jak i społeczne.

- Medyczne mogę sobie wyobrazić. Pewno chodzi o zagrożenie lekoopornym gronkowcem złocistym. Ale skutki społeczne…?

Anioł z podciętymi skrzydłami ratuje profesorską dupę

- Wie pan, dlaczego polskim pielęgniarkom w Unii Europejskiej nie uznano zawodowych kwalifikacji i co z tego wyniknęło? – zapytała Stara Pielęgniarka.

- Mhm?

- Otóż, gdy przyszedł czas przygotowań do akcesji, to przedstawiciele europejskich organizacji pofatygowali się do Polski, by naocznie sprawdzić kompetencje pielęgniarek. Zadanie polegało na dyskretnym obserwowaniu i rejestrowaniu czynności, wykonywanych przez nasze pielęgniarki. Ta technika nazywa się „fotografią dnia pracy”. Z tego „zdjęcia” jasno wynikało, że „kobiety opiekujące się chorymi, wykonują zadania salowych i sprzątaczek i dodatkowo potrafią robić zastrzyki, natomiast nie prowadzą edukacji zdrowotnej, która jest ich ustawowym obowiązkiem”. Oceniono wtedy, że są to asystentki pielęgniarskie, bo ich zadania nie spełniają kryteriów Europejskiego Standardu Kształcenia Pielęgniarek. Uzgodniono, że należy uzupełnić ich wykształcenie o brakujące umiejętności i kompetencje, aby było możliwe uznanie ważność dyplomów polskich pielęgniarek na europejskim rynku pracy. Tak powstały studia pomostowe, mające dopełnić wykształcenie do poziomu wymaganego w Europie.  Proszę sobie wyobrazić – tylko polskie pielęgniarki musiały kształcić się dodatkowo, by uznano ich kwalifikacje zawodowe w Unii Europejskiej, choć w innych krajach nauczało się tego samego. Podczas tych studiów powtarzane były wiedza i umiejętności znane już pielęgniarkom, plus dodatkowe zagadnienia, których można było nauczyć się choćby na specjalizacjach. A wie pan, kto na tym skorzystał najbardziej?

- Nieee…

- Lekarze! Bo zmuszone do studiów pomostowych pielęgniarki uratowały – za przeproszeniem – profesorskie dupy przed utratą pracy z powodu braku pensum godzin dydaktycznych.

- Pani raczy żartować? – zaczynam mieć wrażenie, że coś za dużo tych ciężarów spada na lekarzy. Pewno by tak mogli – obie grupy zawodowe – obrzucać się winami, gdyby zorganizować im igrzyska. Choć mam odczucie, że ta dzisiejsza uroczystość jest galą kończącą właśnie taką „spartakiadę”. Coraz bardziej jestem zaciekawiony tajnikami upadłej polskiej ochrony zdrowia, relacjonowanymi przez Starą Pielęgniarkę.

- Nie, nie żartuję. – odparła.

- W tamtych czasach przybywało profesorów belwederskich, dla których otwierano coraz to nowe samodzielne stanowiska kierownicze, w coraz to bardziej wyspecjalizowanych jednostkach uczelni. A limity przyjęć na studia lekarskie były sztywne, a okresowo nawet zmniejszane. Tak powstało realne, lecz skrzętnie ukrywane bezrobocie w tej grupie zawodowej. Pamiętam taki fakt, gdy po odzyskaniu niepodległości w 1990 r., pielęgniarki bardzo chciały się uczyć, podnosić kwalifikacje, rozwijać się. To był istny głód i gotowość do ślepego prawie pędu do wiedzy. W tamtym czasie w Polsce funkcjonowało tylko 5 wydziałów pielęgniarskich w akademiach medycznych, głównie przeznaczonych do kształcenia nauczycieli przedmiotów zawodowych w średnich szkołach medycznych. Niektóre moje koleżanki studiowały pedagogikę, socjologie albo psychologię, czyli kierunki studiów, które mogły pomóc w opiece nad chorymi. W wolnej Polsce nagle można było robić rzeczy niezabronione. Wtedy istniały już izby pielęgniarskie. I właśnie przewodnicząca jednej z takich izb wystąpiła do rektora akademii medycznej z wnioskiem o utworzenie wydziału pielęgniarskiego. Ale usłyszała odmowę. Za to możliwe było utworzenie kierunku „pedagogika zdrowia” w nowo powstałej prywatnej wyższej szkole, do której poszły głodne rozwoju zawodowego pielęgniarki. A za trzy lata od tego momentu, Ministerstwo Zdrowia obcięło limity przyjęć na wydział lekarski akademii medycznej, której rektor odmówił poprzednio współpracy z izbą. Tym razem pan rektor przypomniał sobie o starej propozycji i sam pofatygował się do przewodniczącej samorządu pielęgniarskiego z prośbą o pomoc w otwarciu kierunku „Pielęgniarstwo”. No i zaczęto organizowanie. Okazało się, że lekarze nie mieli zielonego pojęcia, jak powinien wyglądać program kształcenia na tego typu studiach. To dzięki pomocy pielęgniarek w stopniu doktora, które przyjeżdżały z innego wydziału pielęgniarskiego, zdołano stworzyć program nauczania, zgromadzić kadrę pielęgniarek-nauczycieli i rozpocząć nabór, a potem kształcenie. Dzisiaj studia pielęgniarskie są prawie w każdym większym mieście. Jest to złota żyła dla lekarzy. Kura znosząca złote jajka.

- No jak to? Jakie korzyści mogą mieć lekarze ze studiów pielęgniarskich? Przecież to dwa zupełnie różne zawody.

- Ano takie, że dają prestiżowe zatrudnienie w charakterze nauczyciela akademickiego. Można być także kierownikiem pielęgniarskiej jednostki dydaktycznej, których przybywało jak grzybów po deszczu. Lekarzom nie przeszkadzało to, że uczyli czegoś, na czym się nie znali, czyli przedmiotów pielęgniarskich. Z biegiem czasu przekształcono wydziały pielęgniarskie w wydziały nauk o zdrowiu. Aby sprostać kryteriom kształcenia na poziomie wyższym musi być określona liczba nauczycieli akademickich w stopniu doktora, doktora habilitowanego i profesora. A na „pielęgniarstwie” powinny uczyć pielęgniarki. To logiczne. Dlatego najpierw umożliwiono nam robienie doktoratów z zakresu nauk medycznych. W rzeczywistości te prace doktorskie również służyły lekarzom, bo promotorem był lekarz, któremu taki doktorant liczył się do dorobku naukowego. Ponieważ pielęgniarstwo w Polsce nie było uznane za naukę, dlatego tematyka tych doktoratów głównie dotyczyła zagadnień medycznych. Potem okazało się, że lekarzom zaczęło przeszkadzać nadawanie pielęgniarkom tytułu „doktor nauk medycznych”, który pierwotnie przysługiwał lekarzom. No to zrobiono z tym porządek i dla pielęgniarek i innych specjalistów niebędących lekarzami wprowadzono tytuł „doktor nauk o zdrowiu”. Ładny, prawda?

- No ładny.

- Inne korzyści lekarzy z powołania studiów wyższych dla pielęgniarek polegały na tym, iż właśnie na nowych wydziałach nauk o zdrowiu nadawane były habilitacje właśnie lekarzom, i to dość pośpiesznie. Kierownikami zakładów pielęgniarskich byli w zdecydowanej większości lekarze. Pielęgniarka na tym stanowisku to rzadkość. Głównie dlatego, że władze tych wydziałów uniemożliwiały otwarcie pielęgniarkom habilitacji, mimo zgromadzonego wymaganego dorobku naukowego. Z perspektywy lat widać, że była to polityka eksterminacji zawodowej pielęgniarek jako samodzielnych profesjonalistów.

- Och, to mocne słowa.

- A jakby pan chciał to nazwać? Słuszną polityką państwa? Przecież to była jawna dyskryminacja i nierówne traktowanie pracowników ze względu na wykonywany zawód, choć na równorzędnych stanowiskach pracy. No to jeszcze jeden przykład panu opowiem. Dla pielęgniarek-nauczycieli akademickich przygotowano dwa rodzaje stanowisk, różniących się liczbą godzin dydaktycznych do przepracowania. Jedno stanowisko to asystent. Na takich samych stanowiskach zatrudniano lekarzy. Drugie, to instruktor – wyłącznie dla pielęgniarek. Obowiązki dydaktyczne te same, jednak instruktor miał dwukrotnie więcej godzin zajęć, lecz nie musiał prowadzić pracy naukowej. Nie musiał, ale zazwyczaj ludzie robili doktoraty w nadziei na awans. I proszę sobie wyobrazić, że w tej samej firmie są dwa rodzaje nauczycieli i że lekarze swoją karierę zaczynają wyłącznie jako asystenci, a pielęgniarki jako instruktorzy.

- Czyżby uczelnie coś z tego miały?

- Tak. Jeden instruktor pielęgniarstwa wystarczył za dwóch asystentów za tę samą płacę. Czysta oszczędność, tylko dlaczego kosztem pielęgniarek? Przecież, szukając oszczędności, to samo można było zrobić w odniesieniu do lekarzy.

- A jak to się stało, że lawinowo zaczęło ubywać pielęgniarek?

- Chodzi o czasy, gdy sprywatyzowano ochronę zdrowia. Wtedy zaczął się liczyć wynik finansowy. Najważniejsza była ekonomia. Zmuszano pielęgniarki do samozatrudniania się, dzięki temu udało się te same usługi kupić za niższą cenę. Kadra zarządzająca nie interesowała się bezpieczeństwem pracy, bo ta odpowiedzialność przeszła na jednoosobową firmę. Jednocześnie, już wszystkie pielęgniarki ze starego systemu kształcenia pokończyły studia pomostowe, a część z nich wyjechała do pracy za granicę. Zwłaszcza te młode, które zrobiły dyplom po 2004 roku, chętnie podejmowały zatrudnienie w innych krajach Unii Europejskiej. Czas płynął, a resztka starej kadry była coraz starsza. Wtedy zaczął się kolejny koszmar. Ci najstarsi już nie mieli po co wyjeżdżać z kraju. Dla nich została najgorsza praca i najniższa płaca. Opieka zdrowotna przesunęła się gdzie indziej. Bogatych obywateli było na nią stać, lecz ci biedni musieli dogorywać w najcięższych wa…

Stara Pielęgniarka niemalże w pół słowa przerwała swoją opowieść, bo właśnie do kawiarni wbiegł konferansjer z wiadomością o tym, że już za chwilę rozpocznie się kulminacyjny pokaz, na którym nie powinno nas zabraknąć. W tym zamieszaniu oboje straciliśmy wątek, zapanował niezbyt przyjemny pośpiech. Kobieta wcisnęła mi swój elegancki, skórzany plecak, a sama żwawo chwyciła za stery stojącego pod szmacianą ścianą namiotu, „balkonika”. Już po chwili zajęliśmy vipowskie miejsca na widowni.

A na scenę weszła wysoka, elegancko ubrana blondynka – ta sama, która objaśniła mi sprawę evenciarzy. W głośnikach zabrzmiał jej miły, dynamiczny i pełen entuzjazmu głos:

- Szanowni Państwo! Hasłem przewodnim naszego ośrodka jest zawołanie: „Polaku! Chcesz się leczyć? Jedź na Wyspy. Tam obsługa w języku polskim! Gwarantujemy wam doskonałą opiekę. My, polskie pielęgniarki, czekamy na was. Będziecie mieć najlepszą pomoc medyczną pod słońcem i to w języku ojczystym. I, co najważniejsze, wasze ubezpieczenie zdrowotne nie będzie leżało marmurem na posadzkach siedzib NFZ. Nasza firma, to najlepsza inwestycja w wasze zdrowie…

Byłem oszołomiony profesjonalizmem wystąpienia Młodej Pielęgniarki. Na zdewastowanym budynku nieczynnego szpitala, laserową wideo projekcją zachęcano do korzystania z leczenia i opieki w zagranicznym ośrodku.


- Jaki tam zagraniczny. On nasz, polski!