„Ostatni gasi światło w ochronie zdrowia” to tytuł
„reportażu z przyszłości”, który napisałem we wrześniu 2013 w czasie trwania
protestu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, który odbył się w
Warszawie (11.09.2013). Tekst przeznaczony był do publikacji w dużym dzienniku
centralnym, jednak nie został wydrukowany.
Jest to niejako literacka opowieść o ochronie zdrowia i kształceniu medycznym w Polsce widziane oczami Starej Pielęgniarki. 67-letnia Dama może powiedzieć już wszystko… Także to, czego oficjalnie nie powiedzą pielęgniarki-praktycy czy pielęgniarki-nauczyciele akademiccy z obawy przed…
Jest to niejako literacka opowieść o ochronie zdrowia i kształceniu medycznym w Polsce widziane oczami Starej Pielęgniarki. 67-letnia Dama może powiedzieć już wszystko… Także to, czego oficjalnie nie powiedzą pielęgniarki-praktycy czy pielęgniarki-nauczyciele akademiccy z obawy przed…
No właśnie, co można stracić, mówiąc o tym, jak jest
naprawdę? Na co można narazić siebie, ujawniając nieprawidłowości w ochronie
zdrowia i szkolnictwie wyższym?
Zapraszam do lektury,
Wojciech Nyklewicz
***
Ostatni gasi światło w ochronie zdrowia
Reportaż z przyszłości
Wojciech Nyklewicz
- Właśnie nadeszła ta szczęśliwa chwila, gdy z
prawdziwą przyjemnością mogę zgasić światło w polskiej ochronie zdrowia –
powiedziała 67. letnia Pielęgniarka, podczas uroczystości zamknięcia złotym
kluczem ostatniej placówki medycznej w Polsce.
- Trwało to niezmiernie długo, lecz ten żmudny
proces udało się zakończyć sukcesem – dodała, nieco bardziej wspierając się na „balkoniku”.
Ten „balkonik” to jest takie urządzenie z jedną parą
kółek i drugą parą podpórek, które ułatwia osobom niepełnosprawnym poruszanie
się.
- Pielęgniarka z „balkonikiem”? – zastanawiam się
przez chwilę.
No tak, nie powinno to już nikogo dziwić, bo
ostatnimi czasy był to widok bardzo powszechny, choć dyskretny i na szczęście krótkotrwały
i szybko znikający. Z tego powodu wizerunek polskiej polityki zdrowotnej
wystawiony był na szwank. Jednocześnie wiele pielęgniarek miało żal do
polityków o to, iż piętnuje się je za to, że są stare, zniedołężniałe, mało
wydolne, przygłuchawe i ślepe. A przecież były one ostatnim filarem, niejako
kręgosłupem, na którym całym ciężarem wspierał się system ochrony zdrowia w
naszym kraju. Niestety, mimo wszelkich starań, nie udawało się zasłonić ich widoku
specjalnymi parawanami, za którymi miały pracować niepasujące do koncepcji
„młodego zespołu” kobiety, wspierające się na „balkonikach”. Lecz nie było
innego wyjścia, bo ktoś przecież musiał opiekować się resztką polskich
pacjentów. Jednak w miarę upływu czasu problem zmniejszał się sam, aż
całkowicie zniknął, czego dowodem jest ta piękna uroczystość.
Już dawno zrobiło się ciemno, ale scena promienieje w
światłach reflektorów. Stojący w głębi budynek szpitala mieni się specjalną
laserową iluminacją. Na jego ścianach wyświetlane są wideo projekcje,
przedstawiające świetność polskiej ochrony zdrowia. Jeszcze w niedawnym blasku słonecznego
światła, totalnie opuszczony i zdewastowany budynek raził swoją szpetotą, ale
za to teraz wygląda lepiej niż za „życia”. Czego to nie zrobi z „trupem” pośmiertna
technologia kosmetyczna? Tak, kreowanie złudzeń to nasza narodowa specjalność.
Choć w tym przypadku wizualizacja akurat sprawia oku przyjemność.
Słucham dalej uroczystego przemówienia. Jednym uchem
wpadają mi strzępy miłego głosu Starej Pielęgniarki, które mieszają się z moimi
myślami o tym, co widzę i słyszę. Z tego powodu mam też mieszane uczucia,
zwłaszcza gdy patrzę na twarze zgromadzonych polityków wszystkich opcji.
Wyglądają na zadowolonych.
„To niemożliwe, by cieszyć się z upadku ochroni
zdrowia w tak dużym kraju.” – pomyślałem sobie. Prawdopodobnie w tej
uroczystości ukryty jest jednak jakiś polityczny sukces. A jego symbolem być
może jest ten wielki, złoty klucz, który właśnie w tej chwili trzyma oburącz
Stara Pielęgniarka, podtrzymywana po obu bokach przez przystojnych, młodych
mężczyzn w eleganckich garniturach.
- Ależ nie! Oni nie są asystentami medycznymi, ani
żadnymi opiekunami chorych. Przecież w Polsce nie ma pielęgniarskiego personelu
pomocniczego, i to od bardzo dawna. Ci panowie to evenciarze z firmy
organizującej to wydarzenie. – wyjaśnia mi szeptem, obok stojąca, elegancko
ubrana, wysoka blondynka.
W tym momencie robi się małe zamieszanie.
Publiczność wyraźnie poruszona, jakby w lekkim popłochu… lecz po chwili odpręża
się i znów gnuśnieje, jak dawniej miliony ludzi zsiadłe przed telewizorami. To
minuta dla fotoreporterów.
- Ta pielęgniara i ten szpital, to prawdziwy skansen
z żywym przykładem historii, odchodzącej w przeszłość. – słyszę urywek rozmowy stojących
za mną młodych ludzi.
Tak, jedyna taka chwila, by uwiecznić na fotografii ostatnią
pielęgniarkę na tle ostatniej placówki ochrony zdrowia, właśnie zamykanej
złotym kluczem. Fotoreporterzy prężą się pomiędzy operatorami kamer
telewizyjnych, a sprawozdawcy radiowi biegają z wyciągniętymi jak najdalej przed
siebie mikrofonami. To chyba naprawdę ważne wydarzenie. Ten złoty klucz, choć
zamyka, to jednak otwiera nowy rozdział w historii polskiej ochrony zdrowia, która,
niestety – to trzeba wyraźnie podkreślić – „upadła przez pielęgniarki, które
zestarzały się na oczach publiczności i widokiem swym zraziły rzesze młodych
osób, które mogłyby podjąć się wykonywania tego szczytnego i społecznie
pożytecznego zawodu, ale tego nie zrobiły” – w tym momencie przypominam sobie
zasłyszaną gdzieś refleksję. Ochrona zdrowia w kraju upadła, lecz natura nie
lubi próżni. Ludzie nadal rodzą się, dorastają, chorują, starzeją się i
umierają – czyli nieustająco jest klientela, potrzebująca pomocy w przyjściu i
zejściu z tego świata, nie mówiąc już o potrzebie spędzania czasu w poczekalni
do lekarza czy oddaniu się w opiekę z powodu choroby czy niepełnosprawności. Po
prostu, popyt na usługi pielęgniarskie był, jest i będzie.
Właśnie nastaje najważniejszy moment uroczystości.
Przystojni, młodzi mężczyźni w eleganckich garniturach podprowadzają Starą
Pielęgniarkę z wielkim, złotym kluczem do symbolicznego zamka. Publiczność
wstrzymuje oddech… zapada cisza… Pielęgniarka, wspomagana przez przystojnych
pomocników, wprowadza wielki, złoty klucz do złotego zamka i… pokonując nieznaczny
opór, przekręca go w prawo. W tym momencie gwałtownie kończy się iluminacja, a
w przestrzeni pojawia się laserowy napis „Ostatni Gasi Światło”. W oknach
szpitala zapadła ciemność, aż dreszcz przeszedł po plecach. Jednocześnie ponad dachem
budynku rozpaliły się migoczące, wielobarwne fajerwerki. Na ten widok publiczność
podrywa się w spontanicznej radości, słychać aplauz, gwizdy i okrzyki zachwytu.
Już nikt nie patrzy na Starą Pielęgniarkę, którą przystojni mężczyźni ewakuują
ze sceny. Ktoś podbiega pod stelaż z mikrofonem i szybko zabiera „balkonik” –
ostatnie świadectwo obecności Starej Pielęgniarki. Za chwilę rozpoczną się
występy młodych wykonawców – przed publicznością zaprezentują się nowoczesne
zespoły muzyczne i taneczne.
Rykiem wielkich kolumn głośnikowych zaczyna się
cześć rozrywkowa uroczystości, a ja jestem blisko, dosłownie na skok przez
ochronną barierkę od Starej Pielęgniarki, którą już teraz nikt się nie
interesuje. Oburącz ujęła uchwyty „balkonika” i z niejakim trudem, wolno podąża
przed siebie.
- Czy mogę Pani jakoś pomóc? Chciałbym przy okazji
porozmawiać. – zapytałem nieśmiało.
- Tak, proszę, niech pan weźmie ode mnie bagaż, bo
mi przeszkadza w poruszaniu się po tych wertepach.
Nie czekając, aż przeskoczę przez płotek, wyciągnęła
rękę z eleganckim, skórzanym plecakiem. Dźwięki muzyki i szum widowni cichną z
każdym naszym krokiem, gdy my podążamy w stronę namiotu, ulokowanego na tyłach
sceny. W środku co prawda panuje gwar – jedni wykonawcy przygotowują się do występu
przed publicznością, inni właśnie wrócili rozbawieni ze sceny. Ale jest w tym
wielkim namiocie kątek, jakby przybudówka, w której znajduje się mini
kawiarnia. Kilka pustych stolików, którymi nikt się nie interesuje, bo
większość artystów wbiega tu tylko na chwilę zamówić kawę czy inny napój i
znika gdzieś w innych przestrzeniach scenicznego zaplecza. My zaś spokojnie możemy
porozmawiać przy stoliku, stojącym najdalej od kawianego szlaku. Stara
Pielęgniarka zaparkowała swój wehikuł tuż przy szmacianej ścianie namiotu i
poprosiła o zamówienie kawy.
Coraz
mniej pielęgniarek coraz więcej zadań, a lekarz tylko przeszkadza
- Wie pan co? To dziwne, ale zwróciłam na pana uwagę
podczas mojego przemówienia. Zwyczajnie, wpadł mi pan w oko, hahahaha. – wyraźnie
rozbawiona zagaiła rozmowę i, nie czekając na moją odpowiedź, ciągnęła dalej:
- Bo wie pan, są ludzie, którzy potrafią uważnie
słuchać i dzięki temu ułatwiają mówienie innym. Widocznie pan do nich należy.
No dobrze, dość już tych komplementów. O czym chciałby pan ze mną porozmawiać?
- O tym, jak to było kiedyś w ochronie zdrowia i jak
doszło do tego, co dziś kończy się tą uroczystością? – wyjaśniam cel mojego
wywiadu.
- Taaak… Jak pan słyszał w moim przemówieniu – nie
był to łatwy i szybki proces. Trwało to latami i z każdym rokiem było coraz
gorzej. Oczywiście, to „coraz gorzej” było widać z perspektywy pielęgniarek. No,
może też nie podobało się to części pacjentów i ich bliskim. Lekarzom było tym lepiej,
im gorzej robiło się innym. I nikogo ten pogarszający się stan nie obchodził,
bo wystarczyło zadowolenie panów-władców. – w tym momencie spojrzała z wyrazem zmieszanego
zniesmaczenia i tęsknoty w pustą przestrzeń po szybko znikającej młodej
tancerce.
- Tak, młode dziewczyny przestały garnąć się do
zawodu, bo to ciężka robota, choć dająca mnóstwo satysfakcji. – dodała.
- Jak to? Można czuć zadowolenie z ciężkiej,
niskopłatnej pracy i w sumie dość niewdzięcznej, bo – przepraszam za określenie
– brudnej i brzydko pachnącej? Przecież to praca z nieczystościami. –
stwierdziłem stanowczo.
- Można, miły panie, można. I nie tak od razu „z
nieczystościami”. Problemy zaczynają się wraz z postępującym brakiem personelu,
bo wtedy ponad miarę przybywa obowiązków. Kiedyś było 5-6 pielęgniarek na
jednej zmianie, to pacjenci byli dopielęgnowani. Potem przeprowadzono redukcje
personelu i zrobiły się dwie pielęgniarki na dyżurze, a czasami jedna. Jeszcze
potem była jedna na dwa szpitalne oddziały. Czyli, na tę jedną osobę przypadało
coraz więcej podopiecznych. Każdej pielęgniarce w zastraszającym tempie
przybywało zadań do wykonania za tych zredukowanych pracowników. A czas był
ciągle ten sam, choć pacjentów coraz więcej i więcej… – Stara Pielęgniarka zamyśliła
się na chwilę, po czym snuła swą opowieść dalej:
- I to, że można człowiekowi pomóc w cierpieniu – co
jest esencją pielęgniarstwa – to właśnie to „coś” daje satysfakcję. Tylko że właśnie
na ten szczególny kontakt z chorymi w tak ciężkich warunkach pracy zabrakło już
czasu. To rodzi ogromną frustrację, bo wie pan, chciałoby się zrobić wszystko,
co potrafię najlepiej, a mam czas jedynie na odfajkowanie – dosłownie – odfajkowanie
rzeczy, z których najszybciej mnie rozliczą.
- Z czego musiała się pani rozliczać?
- Pielęgniarka musi wykonać pisemne zlecenia lekarza
i jeszcze to udokumentować. To jest praktycznie najważniejsze. Proszę sobie
wyobrazić, że samo przygotowanie tabletek i syropów na popołudniową dawkę, to
blisko 2 godziny stania przy szafie z lekami. Trzeba być skoncentrowanym, żeby
poprawnie trafić właściwą pigułką do właściwego kieliszka. A tymczasem w
szpitalu panował totalny bałagan organizacyjny. Na przykład, przychodzi lekarz
i mówi, że przypomniało mu się o konieczności zmiany dawki u określonego
pacjenta. I tym gadaniem zwyczajnie przeszkadza w bardzo precyzyjnej pracy. A
spróbuj mu powiedzieć, że przyjmowanie zleceń odbywało się do godziny 10:00, i
że jest już za późno, to cię zwymyśla i jeszcze poleci na skargę, że ci się nie
chce pracować. Oczywiście, w szpitalu wierzą tylko lekarzowi, tylko lekarz ma
zawsze rację i pracuje on wg własnego, co chwilę innego rytmu. Oni zupełnie nie
przestrzegają ustalonego porządku pracy. Lekarz nie widzi, że dezorganizuje ci wykonywanie
zadań, że tym zawracaniem głowy doprowadza do zagrożenia zdrowia i życia
pacjenta. Nie widzi, że rozprasza cię, stwarzając niebezpieczeństwo pomyleniem leków.
A prawo jasno mówi, że to pielęgniarka odpowiada za ewentualne pomyłki dawek i
rodzajów leków. Lekarz tej odpowiedzialności nie ponosi.
- No tak, to zachowanie lekarzy zdecydowanie
utrudnia rozkładanie leków… Z przerażeniem słucham pani opowieści i myślę o
tym, że życie moich bliskich było wielokrotnie zagrożone z powodu takiej nieodpowiedzialności
lekarzy. Gdyby mi pani o tym nie powiedziała, winą za ewentualna tragedię obarczyłbym
właśnie pielęgniarkę.
- To samo zrobiłby lekarz, bo dla niego to
oczywiste, kto ponosi winę. Oni nie poczuwają się do tego rodzaju
współodpowiedzialności na rzecz pacjentów. A ja bym chciała, aby w trakcie
rozkładania leków pokój zabiegowy był zamknięty na klucz, żeby nikt nie
wchodził, żeby nie dzwonił telefon, żeby pacjenci ode mnie nic w tym czasie nie
chcieli. Ale tak nie jest, bo w ciągu ostatnich lat pielęgniarka pozostawała sama
na dyżurze i musiała wszystko ogarnąć. Proszę sobie wyobrazić, że w czasie przygotowywania
leków, do dyżurki przychodzą też chorzy, bo właśnie przypomnieli sobie coś,
czego nie powiedzieli lekarzowi podczas obchodu czy wizyty. I oni przychodzą do
mnie, rozkładającej te pigułki, ze sprawami, które mają do lekarza. Pan sobie
wyobraża!?
- No, nie za bardzo. Przecież w takiej sytuacji poszedłbym
załatwić sprawę z lekarzem. Dlaczego pacjenci przychodzą z tymi problemami do
pielęgniarki?
- Nie wiem. Może żeby zwrócić na siebie uwagę, bo przez
te dwie godziny nie czują się doglądani? Może z braku śmiałości, bo lekarz
stwarza zbyt duży dystans? A może nie chcą panu doktorowi przeszkadzać w
trakcie śniadania, bo kiedyś zostali wyproszeni z gabinetu? Tych móż jest całe morze.
Pacjenci nie wiedzą, że odrywając pielęgniarkę od rozkładania leków, stwarzają
dla siebie zagrożenie. A ja w takich chwilach nie mam wyjścia – muszę coś
odpowiedzieć i staram się być miła, choć mnie to kosztuje mnóstwo energii. Bo
rozmawiając z chorym, jednocześnie powtarzam w myślach nazwisko pacjenta, któremu
przygotowuję leki i skupiam się na zaleconej dawce, i jednocześnie trzykrotnie
muszę spojrzeć na opakowanie, z którego wyciągam tabletkę.
- Jak to trzykrotnie? – pytam ze zdziwieniem.
- No tak. Bo raz spoglądam, gdy biorę opakowanie z
szafki, potem patrzę, co wyjmuję ze środka, a potem patrzę, co odstawiam na
półkę. Od początku do końca muszę widzieć etykietę opakowania. Przed oczami musi
być ta sama nazwa leku. To taka metoda zapobiegania błędom. – wyjaśnia Stara
Pielęgniarka.
- Rzeczywiście jest to bardzo precyzyjne i
odpowiedzialne zadanie. Jego efektem powinno być ulżenie choremu w cierpieniu. Na
to powinien pracować cały zespół. A z tego, co pani opowiada wynika, że lekarze
i pacjenci – poprzez swoją nieuwagę czy brak wyobraźni – stwarzają
niebezpieczeństwo pogorszenia zdrowia, a nawet utraty życia. To zadziwiające,
że ludzie nie wiedzą o takich zagrożeniach. Przyznam, że to dla mnie nowość.
- Drogi panie, brak wiedzy pacjentów mnie nie dziwi.
Oni mają prawo do bycia takimi, jakimi są. To my – profesjonaliści – mamy
obowiązek stworzyć bezpieczne środowisko pracy, w którym i personel, i pacjenci
będą bezpieczni. Najbardziej oburzam się brakiem wyobraźni i odpowiedzialności
lekarzy. Oni poza czubkiem swojego nosa i postacią ordynatora świata nie
wiedzą. Reszta ludzi musi im pomagać… albo zniknąć, gdy przeszkadza. Właśnie w
takich warunkach pracowały polskie pielęgniarki.
W
Polsce nie było wypoczętych pielęgniarek
- Domyślam się, że pielęgniarki miały dość tak
ciężkiej pracy za niską płacę i na dodatek z ciągłym poczuciem zagrożenia z
powodu możliwości nieumyślnego spowodowania śmierci pacjenta.
- Tak, to wszystko prawda. Płace były tak niskie, że
pieniędzy nie wystarczało na skromne życie. Trzeba było podejmować dodatkowe
zatrudnienie. Czyli, po 12 godzinach dyżuru w jednym szpitalu leciało się na
dyżur nocny w drugim. To dawało łącznie 24 godziny nieprzerwanej pracy, a na
odpoczynek, jak zostało daj Boże 12 godzin, to już był komfort. A w czasie wolnym
trzeba było zadbać o rodzinę, wyprawić dzieci do szkoły, zrobić zakupy,
posprzątać mieszkanie. Dobra – ktoś powie – teraz są zmywarki i pralki
automatyczne. Zgadza się! Lecz te maszyny trzeba załadować wsadem i na dodatek
nie pomylić talerzy z ciuchami. Pamiętajmy, że po 24 godzinach niespania, człowiek
ledwo widzi na oczy, jest totalnie niesprawny i powinien wypocząć. A takich
warunków zazwyczaj w domu nie było. Zmęczone pielęgniarki szły na kolejny nocny
dyżur, i tak w kółko. W zasadzie, nie było już w Polsce wypoczętych
pielęgniarek. To powodowało ogromne zagrożenie bezpieczeństwa chorych. Nikt już
dziś nie wykaże, ilu pacjentów zmarło właśnie dlatego, że pielęgniarka albo
lekarz ze zmęczenia dokonali pomyłki lub zareagowali z opóźnieniem.
- Przecież to ewidentne, świadome narażanie ludzi na
śmierć. To jest karygodne. Jestem tym oburzony! – zacząłem mówić podniesionym
głosem.
- Rozumiem pana wzburzenie. – odparła ze spokojem
moja rozmówczyni i kontynuowała dalej:
- Proszę pana, ja byłam tym wkurwiona – przepraszam
za ciężkie słowo. Wkurwiona, przerażona i bezsilna. Z egzystencjalnej
bezsilności wobec tego medycznego molocha nie raz ryczałam w poduszkę. Przecież
to nie moja wina, że tak strasznie zorganizowano system ochrony zdrowia, i że
tak mało zarabiałam, że musiałam dodatkowo pracować. Ja byłam od opiekowania się
chorymi. Inni byli od organizacji pracy i zarządzania kadrami. Wszyscy, od
ministrów po szeregowe pielęgniarki, wszyscy znali wyniki badań o zagrożeniach
wynikających ze złej organizacji pracy i braku personelu. Z tych analiz
wynikało, że „każdy dodatkowy pacjent powyżej 4 na jedną pielęgniarkę w
oddziałach chirurgicznych powodował 7% wzrost prawdopodobieństwa zgonu w ciągu
30 dni od przyjęcia do szpitala! O tyleż samo procent wzrastało prawdopodobieństwo
niepowodzeń podczas reanimacji”. A na jedną pielęgniarkę przypadało 40, a nawet
60 chorych. To wszystko nie było tajemnicą. Trąbiły o tym liderki organizacji
zawodowych, tylko że centralne media milczały w tej sprawie. I ta cisza była na
rękę politykom, którzy dzięki temu nie musieli podejmować niepopularnych
decyzji.
Patrzę na Starą Pielęgniarkę zdumiony, wściekły, po
prostu brak mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć.
- Co? Nie wierzy pan? Proszę zajrzeć do Internetu.
Tam jeszcze wiszą stare strony Naczelnej Izby Pielęgniarskiej i Polskiego
Towarzystwa Pielęgniarskiego. Na szczęście w sieci nic nie murszeje. I wtedy i
teraz wszyscy mają do tych informacji dostęp. Są tam raporty z badań, znajdzie
pan apele pisane do rządu. Widać, nie zależało dziennikarzom na czynieniu dobra
społecznego. Sprawiali wrażenie, jakby byli po ciemnej stronie władzy.
Ostatnie słowa Starej Pielęgniarki zabrzmiały żalem
i pretensją, a w mini kawiarni zrobił się niebywały gwar. Właśnie do bufetu
podbiegli młodzi tancerki i tancerze w skąpych, kolorowych strojach. Barmanka z
uśmiechem uwijała się jak w ukropie, by jak najszybciej obsłużyć rozbawiony
tłumek, tryskających energią ludzi. Oboje zagapiliśmy się, a w międzyczasie
ciężki klimat trudnego tematu rozproszył się, sprawiając mi ulgę.
- Nie wiem, jakbym mógł pani pomóc odnośnie tego
wszystkiego, o czym rozmawiamy… – zacząłem przerwaną rozmowę. Pomarszczona
twarz Kobiety rozpromieniła się delikatnym uśmiechem. Zupełnie, jakby ponure
wspomnienia odpłynęły gdzieś daleko, a ciepła słoneczna aura powróciła po
burzy.
- Już raz mi pan pomógł, niosąc za mną mój plecak.
To chyba nie było trudne zadanie, nie prawdaż? Drugi raz, to wysłuchanie mnie. Ta
rozmowa pomaga mi rozstać się z… z pielęgniarstwem. Czuję, że gdy zrzucę z
siebie ten ciężar, znów będę mogła być tylko kobietą i aż kobietą…
Uśmiech i strumyk łzy skrzyżowały się na twarzy
Starej Pielęgniarki. Zrobiło mi się miękko w dołku. Towarzyszenie ludziom w
takich chwilach jest wzruszające. Gdy oni czują się w pełni sobą, ja też jestem
bardziej człowiekiem, niż rolą, do której mnie zachęcono.
- Pani słowa są dla mnie bardzo ważne… – wyszeptałem
najcieplej, jak tylko było to możliwe. Promienna twarz Kobiety była jeszcze
bardziej kobieca. Przede mną siedziała osoba zupełnie inna, niż ta, stojąca na
scenie ze złotym kluczem „Maszyna” do zamykania ostatniej placówki ochrony
zdrowia w Polsce. Wyraźnie czułem na sobie jej ogromny bagaż zawodowych
wspomnień. Lecz wcale nie był on ciężki. To skarbnica wiedzy do opowiedzenia
innym ludziom. Zamyśliłem się…
- Miło mi, że mogłam to panu wyjawić. To prawie jak
życiowa tajemnica. Uwiera, chce się ją wyrzucić… A gdy już człowiek się spręży,
żeby to z siebie wyksztusić, czuje, że jakieś haczyki orzą w środku aż do bólu
i trudno się pozbyć tego balastu. Tym razem odbyło się to bezkrwawo, za co panu
dziękuję.
- Hmmm, nie ma za co. Chciałbym powrócić do tematu,
bo odniosłem wrażenie, jakbyśmy mieli już zakończyć to spotkanie… Czy tak? –
zapytałem z nadzieją na kontynuację dialogu.
- Nie, nie! Ależ, nie! Mam jeszcze czas i chcę panu
opowiedzieć o tylu rzeczach. Pewno o wszystkim się nie da…
Z zadowoleniem pochyliłem się nieco do przodu, by
lepiej słyszeć słowa Starej Pielęgniarki, mieszające się z gwarem rozbawionych
artystów.
Handel
żywym towarem i „brudna” robota
- Rozmawialiśmy o niskich płacach pielęgniarek, o
braku personelu, o dodatkowej pracy… – zagaiłem dalszą część rozmowy.
- Tak, ta dodatkowa praca była potrzebna, żeby
wiązać koniec z końcem. Najpierw wydawała się dobrodziejstwem, bo przypływ
gotówki rozwiązywał przynajmniej niektóre problemy. Ale szybko okazało się, że
powstało z tego przeklęte błędne koło. Jacyś gangsterzy pozakładali agencje
pielęgniarskie, które podpisywały umowy z dyrekcjami szpitali na dostarczenie
pielęgniarek do pracy. Po prostu, handlowali żywym towarem.
- Jak to? Nie rozumiem. – poczułem podskórne
wzburzenie.
- To proste. Szukając oszczędności, dyrekcja zwalnia
kilka pielęgniarek, a za część uwolnionych pieniędzy kupuje w agencji usługę
dostarczenia opieki, która jest tańsza. W tej agencji zatrudniają się spauperyzowane
pielęgniarki na umowę-zlecenie, więc cena ich pracy jest pomniejszona o
ubezpieczenia społeczne i różne dodatki. Szpital kupuje sobie zmęczoną
pielęgniarkę, czasami tę samą, którą wywalili tytułem oszczędności. Nie dziwi
pana, dlaczego to szpital nie mógł zatrudnić pielęgniarki na umowę-zlecenie bez
udziału pośrednika?
- Domyślam się, że pośrednik na tym zarabiał…
- Tak. I niejednokrotnie zarabiał na tym dyrektor
szpitala, a pieniądze szły pod stołem. Handel żywym towarem w majestacie prawa,
proszę pana. Od każdej sprzedanej pielęgniarki był dobry zarobek. A my z tego
miałyśmy tylko ochłapy. Coraz więcej pracy i – jak się okazało – nie więcej, lecz
jednak mniej pieniędzy. A najtrudniejszy do zaakceptowania był brak wolnego
czasu. Co z tego, że mogłam dorobić, gdy nie miałam kiedy wydać tych pieniędzy.
Nie było czasu pójść na koncert, do kawiarni… A ja tak bardzo chciałam
posiedzieć w ogródku przy kawie i popatrzeć na spacerujących po mieście ludzi. Chciałam
po prostu odpocząć od tej jatki. Atmosfera w pracy z roku na rok była coraz
gorsza. Coraz więcej było mobbingu. Z biegiem lat bolało mnie to, ze wieczorem
ludzie z dziećmi szli na Wigilię do rodziców albo teściów, a ja snułam się resztką
sił na 10 z kolei nocny dyżur. A w szpitalu czekały mnie dziesiątki pełnych
pampersów, kolejne godziny sztuki trafiania pigułką w kieliszek i rozdwajanie
się pomiędzy kroplówką a sprzątaniem nieczystości z łóżka.
- Tę brudną robotę wykonywały pielęgniarki? Osoby z
wyższym wykształceniem? Przecież do tego nie potrzeba mieć studiów. – zapytałem
zdziwiony.
- Niestety, tak. W Polsce nie było personelu
pomocniczego, który mógłby wykonywać te czynności. W zasadzie, tylko w
pojedynczych ośrodkach trafiali się opiekunowie chorych, ale były to wyjątki.
Dlatego pielęgniarki musiały zadbać o stan higieniczny pacjentów i ich
otoczenia. Przez to wielokrotnie dochodziło do kolizji zasad aseptyki i
antyseptyki. Mówiąc najprościej, pielęgniarka powinna wykonywać czynności
„czyste”, a personel pomocniczy czynności „brudne”, czyli takie, które potencjalnie
zagrożone są przeniesieniem drobnoustrojów. Do takich zadań należy np. zmiana
pampersów. Gdy to wszystko robi jedna pielęgniarka, to jest ona zagrożeniem dla
chorego.
- Co dokładnie ma pani na myśli?
- Ano to, że pielęgniarka przed chwilą zmieniała
pełnego po brzegi pampersa u jednego chorego, którego musiała umyć, być może musiała
zmienić brudną bieliznę, a po chwili poszła do innego pacjenta zrobić mu zastrzyk.
Z „brudnej” roboty poszła do „czystej”. Oczywiście, że umyła ręce, że zmieniła
rękawiczki, ale nie wzięła natrysku, nie zmieniła fartucha, bo na te ważne
czynności nie było przecież czasu. Niestety, w trakcie zmiany zużytego pampersa
i zabrudzonej bielizny uwalnia się aerozol drobnoustrojów, które osiadają na
fartuchu, we włosach, na twarzy. Ten aerozol potem sypie się z fartucha, gdy ta
sama pielęgniarka nabiera jałowy lek do sterylnej strzykawki, a potem robi
pacjentowi zastrzyk. To zupełnie tak, jakby temu choremu zrobiła zastrzyk w
szpitalnej ubikacji. Nikt się tym nie przejmował, bo bakterii nie widać. Ale zauważalne
były skutki ich działania, zarówno medyczne, jak i społeczne.
- Medyczne mogę sobie wyobrazić. Pewno chodzi o
zagrożenie lekoopornym gronkowcem złocistym. Ale skutki społeczne…?
Anioł
z podciętymi skrzydłami ratuje profesorską dupę
- Wie pan, dlaczego polskim pielęgniarkom w Unii
Europejskiej nie uznano zawodowych kwalifikacji i co z tego wyniknęło? –
zapytała Stara Pielęgniarka.
- Mhm?
- Otóż, gdy przyszedł czas przygotowań do akcesji,
to przedstawiciele europejskich organizacji pofatygowali się do Polski, by
naocznie sprawdzić kompetencje pielęgniarek. Zadanie polegało na dyskretnym obserwowaniu
i rejestrowaniu czynności, wykonywanych przez nasze pielęgniarki. Ta technika nazywa
się „fotografią dnia pracy”. Z tego „zdjęcia” jasno wynikało, że „kobiety
opiekujące się chorymi, wykonują zadania salowych i sprzątaczek i dodatkowo
potrafią robić zastrzyki, natomiast nie prowadzą edukacji zdrowotnej, która
jest ich ustawowym obowiązkiem”. Oceniono wtedy, że są to asystentki
pielęgniarskie, bo ich zadania nie spełniają kryteriów Europejskiego Standardu
Kształcenia Pielęgniarek. Uzgodniono, że należy uzupełnić ich wykształcenie o
brakujące umiejętności i kompetencje, aby było możliwe uznanie ważność dyplomów
polskich pielęgniarek na europejskim rynku pracy. Tak powstały studia
pomostowe, mające dopełnić wykształcenie do poziomu wymaganego w Europie. Proszę sobie wyobrazić – tylko polskie
pielęgniarki musiały kształcić się dodatkowo, by uznano ich kwalifikacje
zawodowe w Unii Europejskiej, choć w innych krajach nauczało się tego samego. Podczas
tych studiów powtarzane były wiedza i umiejętności znane już pielęgniarkom, plus
dodatkowe zagadnienia, których można było nauczyć się choćby na specjalizacjach.
A wie pan, kto na tym skorzystał najbardziej?
- Nieee…
- Lekarze! Bo zmuszone do studiów pomostowych pielęgniarki
uratowały – za przeproszeniem – profesorskie dupy przed utratą pracy z powodu
braku pensum godzin dydaktycznych.
- Pani raczy żartować? – zaczynam mieć wrażenie, że coś
za dużo tych ciężarów spada na lekarzy. Pewno by tak mogli – obie grupy
zawodowe – obrzucać się winami, gdyby zorganizować im igrzyska. Choć mam odczucie,
że ta dzisiejsza uroczystość jest galą kończącą właśnie taką „spartakiadę”. Coraz
bardziej jestem zaciekawiony tajnikami upadłej polskiej ochrony zdrowia,
relacjonowanymi przez Starą Pielęgniarkę.
- Nie, nie żartuję. – odparła.
- W tamtych czasach przybywało profesorów
belwederskich, dla których otwierano coraz to nowe samodzielne stanowiska
kierownicze, w coraz to bardziej wyspecjalizowanych jednostkach uczelni. A
limity przyjęć na studia lekarskie były sztywne, a okresowo nawet zmniejszane. Tak
powstało realne, lecz skrzętnie ukrywane bezrobocie w tej grupie zawodowej. Pamiętam
taki fakt, gdy po odzyskaniu niepodległości w 1990 r., pielęgniarki bardzo
chciały się uczyć, podnosić kwalifikacje, rozwijać się. To był istny głód i
gotowość do ślepego prawie pędu do wiedzy. W tamtym czasie w Polsce funkcjonowało
tylko 5 wydziałów pielęgniarskich w akademiach medycznych, głównie
przeznaczonych do kształcenia nauczycieli przedmiotów zawodowych w średnich
szkołach medycznych. Niektóre moje koleżanki studiowały pedagogikę, socjologie
albo psychologię, czyli kierunki studiów, które mogły pomóc w opiece nad
chorymi. W wolnej Polsce nagle można było robić rzeczy niezabronione. Wtedy
istniały już izby pielęgniarskie. I właśnie przewodnicząca jednej z takich izb wystąpiła
do rektora akademii medycznej z wnioskiem o utworzenie wydziału
pielęgniarskiego. Ale usłyszała odmowę. Za to możliwe było utworzenie kierunku
„pedagogika zdrowia” w nowo powstałej prywatnej wyższej szkole, do której
poszły głodne rozwoju zawodowego pielęgniarki. A za trzy lata od tego momentu, Ministerstwo
Zdrowia obcięło limity przyjęć na wydział lekarski akademii medycznej, której
rektor odmówił poprzednio współpracy z izbą. Tym razem pan rektor przypomniał
sobie o starej propozycji i sam pofatygował się do przewodniczącej samorządu
pielęgniarskiego z prośbą o pomoc w otwarciu kierunku „Pielęgniarstwo”. No i
zaczęto organizowanie. Okazało się, że lekarze nie mieli zielonego pojęcia, jak
powinien wyglądać program kształcenia na tego typu studiach. To dzięki pomocy
pielęgniarek w stopniu doktora, które przyjeżdżały z innego wydziału
pielęgniarskiego, zdołano stworzyć program nauczania, zgromadzić kadrę pielęgniarek-nauczycieli
i rozpocząć nabór, a potem kształcenie. Dzisiaj studia pielęgniarskie są prawie
w każdym większym mieście. Jest to złota żyła dla lekarzy. Kura znosząca złote jajka.
- No jak to? Jakie korzyści mogą mieć lekarze ze
studiów pielęgniarskich? Przecież to dwa zupełnie różne zawody.
- Ano takie, że dają prestiżowe zatrudnienie w
charakterze nauczyciela akademickiego. Można być także kierownikiem pielęgniarskiej
jednostki dydaktycznej, których przybywało jak grzybów po deszczu. Lekarzom nie
przeszkadzało to, że uczyli czegoś, na czym się nie znali, czyli przedmiotów
pielęgniarskich. Z biegiem czasu przekształcono wydziały pielęgniarskie w
wydziały nauk o zdrowiu. Aby sprostać kryteriom kształcenia na poziomie wyższym
musi być określona liczba nauczycieli akademickich w stopniu doktora, doktora
habilitowanego i profesora. A na „pielęgniarstwie” powinny uczyć pielęgniarki.
To logiczne. Dlatego najpierw umożliwiono nam robienie doktoratów z zakresu
nauk medycznych. W rzeczywistości te prace doktorskie również służyły lekarzom,
bo promotorem był lekarz, któremu taki doktorant liczył się do dorobku
naukowego. Ponieważ pielęgniarstwo w Polsce nie było uznane za naukę, dlatego tematyka
tych doktoratów głównie dotyczyła zagadnień medycznych. Potem okazało się, że
lekarzom zaczęło przeszkadzać nadawanie pielęgniarkom tytułu „doktor nauk
medycznych”, który pierwotnie przysługiwał lekarzom. No to zrobiono z tym
porządek i dla pielęgniarek i innych specjalistów niebędących lekarzami wprowadzono
tytuł „doktor nauk o zdrowiu”. Ładny, prawda?
- No ładny.
- Inne korzyści lekarzy z powołania studiów wyższych
dla pielęgniarek polegały na tym, iż właśnie na nowych wydziałach nauk o
zdrowiu nadawane były habilitacje właśnie lekarzom, i to dość pośpiesznie.
Kierownikami zakładów pielęgniarskich byli w zdecydowanej większości lekarze.
Pielęgniarka na tym stanowisku to rzadkość. Głównie dlatego, że władze tych
wydziałów uniemożliwiały otwarcie pielęgniarkom habilitacji, mimo zgromadzonego
wymaganego dorobku naukowego. Z perspektywy lat widać, że była to polityka
eksterminacji zawodowej pielęgniarek jako samodzielnych profesjonalistów.
- Och, to mocne słowa.
- A jakby pan chciał to nazwać? Słuszną polityką
państwa? Przecież to była jawna dyskryminacja i nierówne traktowanie
pracowników ze względu na wykonywany zawód, choć na równorzędnych stanowiskach
pracy. No to jeszcze jeden przykład panu opowiem. Dla pielęgniarek-nauczycieli akademickich
przygotowano dwa rodzaje stanowisk, różniących się liczbą godzin dydaktycznych
do przepracowania. Jedno stanowisko to asystent. Na takich samych stanowiskach
zatrudniano lekarzy. Drugie, to instruktor – wyłącznie dla pielęgniarek.
Obowiązki dydaktyczne te same, jednak instruktor miał dwukrotnie więcej godzin
zajęć, lecz nie musiał prowadzić pracy naukowej. Nie musiał, ale zazwyczaj
ludzie robili doktoraty w nadziei na awans. I proszę sobie wyobrazić, że w tej
samej firmie są dwa rodzaje nauczycieli i że lekarze swoją karierę zaczynają
wyłącznie jako asystenci, a pielęgniarki jako instruktorzy.
- Czyżby uczelnie coś z tego miały?
- Tak. Jeden instruktor pielęgniarstwa wystarczył za
dwóch asystentów za tę samą płacę. Czysta oszczędność, tylko dlaczego kosztem
pielęgniarek? Przecież, szukając oszczędności, to samo można było zrobić w
odniesieniu do lekarzy.
- A jak to się stało, że lawinowo zaczęło ubywać
pielęgniarek?
- Chodzi o czasy, gdy sprywatyzowano ochronę
zdrowia. Wtedy zaczął się liczyć wynik finansowy. Najważniejsza była ekonomia.
Zmuszano pielęgniarki do samozatrudniania się, dzięki temu udało się te same
usługi kupić za niższą cenę. Kadra zarządzająca nie interesowała się
bezpieczeństwem pracy, bo ta odpowiedzialność przeszła na jednoosobową firmę. Jednocześnie,
już wszystkie pielęgniarki ze starego systemu kształcenia pokończyły studia
pomostowe, a część z nich wyjechała do pracy za granicę. Zwłaszcza te młode,
które zrobiły dyplom po 2004 roku, chętnie podejmowały zatrudnienie w innych
krajach Unii Europejskiej. Czas płynął, a resztka starej kadry była coraz
starsza. Wtedy zaczął się kolejny koszmar. Ci najstarsi już nie mieli po co
wyjeżdżać z kraju. Dla nich została najgorsza praca i najniższa płaca. Opieka
zdrowotna przesunęła się gdzie indziej. Bogatych obywateli było na nią stać,
lecz ci biedni musieli dogorywać w najcięższych wa…
Stara Pielęgniarka niemalże w pół słowa przerwała
swoją opowieść, bo właśnie do kawiarni wbiegł konferansjer z wiadomością o tym,
że już za chwilę rozpocznie się kulminacyjny pokaz, na którym nie powinno nas
zabraknąć. W tym zamieszaniu oboje straciliśmy wątek, zapanował niezbyt
przyjemny pośpiech. Kobieta wcisnęła mi swój elegancki, skórzany plecak, a sama
żwawo chwyciła za stery stojącego pod szmacianą ścianą namiotu, „balkonika”. Już
po chwili zajęliśmy vipowskie miejsca na widowni.
A na scenę weszła wysoka, elegancko ubrana blondynka
– ta sama, która objaśniła mi sprawę evenciarzy. W głośnikach zabrzmiał jej
miły, dynamiczny i pełen entuzjazmu głos:
- Szanowni Państwo! Hasłem przewodnim naszego
ośrodka jest zawołanie: „Polaku! Chcesz się leczyć? Jedź na Wyspy. Tam obsługa
w języku polskim! Gwarantujemy wam doskonałą opiekę. My, polskie pielęgniarki,
czekamy na was. Będziecie mieć najlepszą pomoc medyczną pod słońcem i to w
języku ojczystym. I, co najważniejsze, wasze ubezpieczenie zdrowotne nie będzie
leżało marmurem na posadzkach siedzib NFZ. Nasza firma, to najlepsza inwestycja
w wasze zdrowie…
Byłem oszołomiony profesjonalizmem wystąpienia
Młodej Pielęgniarki. Na zdewastowanym budynku nieczynnego szpitala, laserową
wideo projekcją zachęcano do korzystania z leczenia i opieki w zagranicznym
ośrodku.
- Jaki tam zagraniczny. On nasz, polski!