Na początku lat 90. Zakopane było świetną bazą wypadową w
góry. Miało jeszcze jedną zaletę – Krupówki – promenadę próżności z widokiem na
Giewont, którą należało przemierzyć po całej długości, wracając z kolejnej
wyprawy. Pierwszy dzień pobytu w polskich Tatrach przeznaczony był zawsze na
treningowe podejście na Gubałówkę. W nagrodę za zdobycie szczytu można było
delektować się herbatą i widokiem pięknych gór.
Z roku na rok na górskich szlakach przybywało turystów, a na
Krupówkach robiło się potwornie ciasno. Śnieżną wiosną, w czasie wielkanocnych ferii
1994 r., w drodze do Morskiego Oka doznałem Iluminacji. To wszystko było
niezmiernie atrakcyjne, lecz jednocześnie narastała coraz większa ciekawość
nowych Sąsiadów. Przecież tuż za granitowymi wierchami była Słowacja – nowe państwo
na mapie świata, powstałe w 1993 r. w wyniku pokojowego rozpadu Czechosłowacji.
Latem 1995 r. pomiędzy kolejnymi wyprawami w góry, zupełnie
spontanicznie postanowiliśmy pojechać do Popradu. W tamtych czasach nie było
jeszcze bezpośrednich połączeń komunikacyjnych pomiędzy Zakopanem a Popradem, dlatego czekała nas podróż z przesiadkami. Najpierw busem, jadącym w stronę
Morskiego Oka, dojechaliśmy do Łysej Polany. Potem na piechotę przekroczyliśmy
przejście graniczne. Niestety, okazało się, że najbliższy przystanek autobusowy
po słowackiej stronie znajduje się w Javorinie – 4 km dalej. Stamtąd
dojechaliśmy do Tatranské Lomnicy – pięknego kurortu pośród gór. Starym turystycznym
zwyczajem, w pobliskim sklepie spożywczym zrobiliśmy zakupy i poszliśmy do
parku na ławeczkę… zjeść wałóweczkę. W muszli koncertowej grała orkiestra dęta,
alejkami przechadzali się eleganccy kuracjusze, a my delektowaliśmy się
wykwintnym klimatem uzdrowiska, zagryzając słowackie bułki popijane jogurtem. Widok
ten prawdopodobnie był nieprzyzwoity, bowiem przechodnie oglądali się po
kilkakroć. Spojrzeliśmy po sobie. No tak, zakurzone górskie buty, strój typowo turystyczny
w stylu wczesnego polskiego kapitalizmu, brodaty Nyklevitius z długimi włosami do połowy pleców i z przepaską na czole, podobny do Jezusa z obrazka – ten widok nie mógł budzić zaufania. Przecież świeżo
pozostający w pamięci socjalizm nie akceptował ludzi wyglądających jak hipisi. Widocznie,
na Słowacji było podobnie.
Z Tatranskej Lomnicy električkou (górski pociąg elektryczny podobny
do tramwaju) pojechaliśmy do Starého Smokovca, a następnym do Popradu.
Wielki dworzec kolejowy z międzynarodowymi połączeniami do Budapesztu i do
Pragi wyglądał monumentalnie. W Polsce już takich restauracji dworcowych nie było, dlatego ten widok
sprawiał wrażenie, jakby czas zatrzymał się w poprzedniej epoce. Zupa pomidorowa,
do wyboru gulasz albo bigos, no i herbata. Mieliśmy już mało czasu na
zwiedzanie, więc zrobiliśmy rekonesans tylko w najbliższej okolicy. Późnym popołudniem, električku pojechaliśmy do Starého Smokovca, a potem autobusem aż do przejścia granicznego
z Polską.
Poprad, Námestie sv. Egídia. Autor: Wojciech Nyklewicz,
2012.
|
Poprad, Spišskosobotské námestie. Autor: Wojciech Nyklewicz,
2012.
|
Podczas tego pierwszego pobytu na Słowacji jeszcze nie
odkryłem, że jej mieszkańcy mówią własnym językiem. Wydawało mi się, że jest to
język czeski, tak jak w całej byłej Czechosłowacji. Przynajmniej tak wtedy myślałem. Różnice zacząłem dostrzegać
znacznie później.
Gdy w roku 2010 nawiązałem współpracę z Lukášem Koberem, opowiedziałem mu o mojej pierwszej wyprawie na Słowację. Stwierdził wtedy: „Być może podczas
Twojego pobytu w Popradzie w 1995 roku przechodziłeś obok boiska szkolnego, na
którym gromadka chłopaków grała w piłkę nożną. Jednym z nich byłem ja”.