Translate

piątek, 12 lipca 2013

Prapoczątki współpracy polsko-czesko-słowackiej w ochronie zdrowia - perspektywa osobista

Było upalne lato roku… być może 1967. Akacja, rosnąca nieco na uboczu małego podwórka, otoczonego starą kamienicą, wypełniała słodką wonią całą przestrzeń. Podwórko, jak zwykle, tętniło życiem gromadki dzieciaków. Starsi sąsiedzi wygrzewali się w słońcu, przyłapanym na balkonach, a od czasu do czasu spoglądali na bawiącą się dziatwę. Ich rodzice byli w pracy, a oni, z kluczami uwiązanymi na szyi, wakacyjny czas spędzali pośród murów. Zresztą miejsce to było bezpieczne, bowiem brama do kamienicy zamykana była zawsze na klucz. Wyprawy za miasto odbywały się dopiero po powrocie rodziców z pracy, albo w słoneczne niedzielne przedpołudnia.


Tego lata było nieco inaczej niż zwykle. Mój o bardzo wiele ode mnie starszy Brat właśnie przyjechał do Polski ze swoją Dziewczyną – Czeszką. Prześliczna blondynka była studentką Akademii Sztuk Pięknych w Pradze (Vysoká škola uměleckoprůmyslová v Praze). Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i nie przeszkadzało mi, że mówi do mnie niezrozumiałym językiem oraz że jest narzeczoną mojego Brata. Wkrótce zresztą pojechali nad polski Bałtyk, a ja dostawałem od niej kartki pocztowe, pisane po czesku a to z Sopotu, a to z Kołobrzegu, a to ze Świnoujścia. W tamtych czasach kolekcjonowałem pocztówki, więc były one dla mnie szczególnym skarbem. Wakacje skończyły się, mój Brat wraz z Narzeczoną pojechali z powrotem do Czechosłowacji, a już niedługo dostałem od mojej czeskiej Miłości pocztówkę z pozdrowieniami prosto z Pragi. To był największy skarb.



Następnego lata jak zwykle zakwitła akacja. Starsi sąsiedzi wygrzewali się w słońcu na balkonach, zerkając na bawiące się dzieciaki, a słodki aromat drzewa, ubielonego drobnymi kiściami kwiatów, wypełniał całą przestrzeń. Byliśmy już o rok starsi, więc od czasu do czasu pozwalano nam bawić się na pobliskim skwerku. Nasze dziecięce terytorium dzięki temu powiększyło się o nowe włości. Nic nie szkodzi, że już wcześniej przesiadywaliśmy tam z naszymi rodzicami w popołudniowym słońcu, gdy wrócili z pracy. Teraz mogliśmy chodzić tam zupełnie sami. To nowe terytorium było bezpieczne prawie jak nasze podwórko. Pieczę nad nim „sprawowali” niektórzy starsi sąsiedzi, wygrzewając się na ławeczkach w ciepłych promieniach słońca i doglądając nas – bawiących się w „zdobywców nowego świata”. Pewnego słonecznego dnia, jezdnią wokół placu przejeżdżał transport ogromnej liczby czołgów. Przepiękny widok potężnych maszyn i siedzący na nich żołnierze, niczym w filmie „Czterej pancerni i pies”, były nie lada atrakcją dla gromadki dzieciaków. Ludzie wyszli z domów, stawali na balkonach, wyglądali przez okna – wszystkich ogarnęło przejmujące skupienie. Przepiękne czołgi pruły z hukiem po bruku, a moja Matka płakała. Dorośli coś szeptali i widać było, że nie są radośni jak my. Był sierpień 1968 roku*. Wkrótce z Czechosłowacji wrócił mój starszy Brat… sam, bez Narzeczonej. Wrócił do Polski już na zawsze. Jedyną pamiątką po pięknej Blondynce z Czechosłowacji była pocztówka z pozdrowieniami z Pragi. Tak powstała rysa, która zmieniła mój świat. Został się jeszcze „Słownik czesko-polski”, z którego kiedyś uczył się języka czeskiego mój Brat. Gdy już dobrze umiałem czytać, przetłumaczyłem sobie korespondencję od mojej czeskiej Miłości. Był to mój pierwszy w życiu przekład z języka czeskiego. Pierwszy i – jak się później okazało – nie ostatni.


* W sierpniu 1968 roku wojska Układu Warszawskiego (Polska, Węgry, NRD i Bułgaria) wkroczyły na terytorium Czechosłowacji w celu stłumienia Praskiej Wiosny (Pražské jaro) – okresu politycznej liberalizacji w samym środku siermiężnego socjalizmu. Być może przepiękne czołgi, które widziałem latem 1968 r., uczestniczyły w inwazji na Czechosłowację w nocy z 20 na 21 sierpnia tego roku.