Było upalne lato roku… być może 1967. Akacja, rosnąca nieco
na uboczu małego podwórka, otoczonego starą kamienicą, wypełniała słodką wonią
całą przestrzeń. Podwórko, jak zwykle, tętniło życiem gromadki dzieciaków. Starsi
sąsiedzi wygrzewali się w słońcu, przyłapanym na balkonach, a od czasu do czasu
spoglądali na bawiącą się dziatwę. Ich rodzice byli w pracy, a oni, z kluczami
uwiązanymi na szyi, wakacyjny czas spędzali pośród murów. Zresztą miejsce to było
bezpieczne, bowiem brama do kamienicy zamykana była zawsze na klucz. Wyprawy za miasto odbywały
się dopiero po powrocie rodziców z pracy, albo w słoneczne niedzielne
przedpołudnia.
Tego lata było nieco inaczej niż zwykle. Mój o bardzo wiele ode
mnie starszy Brat właśnie przyjechał do Polski ze swoją Dziewczyną – Czeszką. Prześliczna
blondynka była studentką Akademii Sztuk Pięknych w Pradze (Vysoká škola
uměleckoprůmyslová v Praze). Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia i
nie przeszkadzało mi, że mówi do mnie niezrozumiałym językiem oraz że jest
narzeczoną mojego Brata. Wkrótce zresztą pojechali nad polski Bałtyk, a ja
dostawałem od niej kartki pocztowe, pisane po czesku a to z Sopotu, a to z
Kołobrzegu, a to ze Świnoujścia. W tamtych czasach kolekcjonowałem pocztówki,
więc były one dla mnie szczególnym skarbem. Wakacje skończyły się, mój Brat
wraz z Narzeczoną pojechali z powrotem do Czechosłowacji, a już niedługo
dostałem od mojej czeskiej Miłości pocztówkę z pozdrowieniami prosto z Pragi. To
był największy skarb.
Następnego lata jak zwykle zakwitła akacja. Starsi sąsiedzi
wygrzewali się w słońcu na balkonach, zerkając na bawiące się dzieciaki, a
słodki aromat drzewa, ubielonego drobnymi kiściami kwiatów, wypełniał całą
przestrzeń. Byliśmy już o rok starsi, więc od czasu do czasu pozwalano nam bawić
się na pobliskim skwerku. Nasze dziecięce terytorium dzięki temu powiększyło
się o nowe włości. Nic nie szkodzi, że już wcześniej przesiadywaliśmy tam z
naszymi rodzicami w popołudniowym słońcu, gdy wrócili z pracy. Teraz mogliśmy
chodzić tam zupełnie sami. To nowe terytorium było bezpieczne prawie jak nasze
podwórko. Pieczę nad nim „sprawowali” niektórzy starsi sąsiedzi, wygrzewając się
na ławeczkach w ciepłych promieniach słońca i doglądając nas – bawiących się w „zdobywców
nowego świata”. Pewnego słonecznego dnia, jezdnią wokół placu przejeżdżał
transport ogromnej liczby czołgów. Przepiękny widok potężnych maszyn i siedzący
na nich żołnierze, niczym w filmie „Czterej pancerni i pies”, były nie lada
atrakcją dla gromadki dzieciaków. Ludzie wyszli z domów, stawali na balkonach, wyglądali
przez okna – wszystkich ogarnęło przejmujące skupienie. Przepiękne czołgi pruły
z hukiem po bruku, a moja Matka płakała. Dorośli coś szeptali i widać było, że nie
są radośni jak my. Był sierpień 1968 roku*. Wkrótce z Czechosłowacji wrócił mój
starszy Brat… sam, bez Narzeczonej. Wrócił do Polski już na zawsze. Jedyną pamiątką
po pięknej Blondynce z Czechosłowacji była pocztówka z pozdrowieniami z Pragi. Tak
powstała rysa, która zmieniła mój świat. Został się jeszcze „Słownik
czesko-polski”, z którego kiedyś uczył się języka czeskiego mój Brat. Gdy już dobrze
umiałem czytać, przetłumaczyłem sobie korespondencję od mojej czeskiej Miłości.
Był to mój pierwszy w życiu przekład z języka czeskiego. Pierwszy i – jak się
później okazało – nie ostatni.
* W sierpniu 1968 roku wojska Układu Warszawskiego (Polska, Węgry,
NRD i Bułgaria) wkroczyły na terytorium Czechosłowacji w celu stłumienia
Praskiej Wiosny (Pražské jaro) – okresu politycznej liberalizacji w samym
środku siermiężnego socjalizmu. Być może przepiękne czołgi, które widziałem
latem 1968 r., uczestniczyły w inwazji na Czechosłowację w nocy z 20 na 21
sierpnia tego roku.